New Mexico w tempie lat 80

Termin: 29.IX. – 09.X. 2011

New Mexico to przede wszystkim miejsce dla poszukiwaczy widokowych górskich tras, gorących źródeł, petroglifów, kultury Indiańskiej i wspaniałej kuchni meksykańskiej, a to wszystko z dala od wydeptanych turystycznych szlaków. Obszar ten wszedł w „posiadanie” Stanów Zjednoczonych dopiero 100 lat temu, przez co dosłownie na każdym kroku widoczne są tu wpływy meksykańskie… i oczywiście indiańskie, nadające niepowtarzalny klimat i odmienność temu stanowi.

W podróż udajemy się naszym „nowym” kamperem Toyotą Escaper rocznik 1988 zakupionym za zawrotną sumę $3,900. Jak się później okaże nasz nowy wehikół nie jest jednak stworzony do podróży po górkich drogach, które tu niestety stanowią większość…

TRASA: Chicago – Iowa – Nebraska – Kansas – Colorado (Bent’s Fort NHS) – NEW MEXICO (Hwy 25, Las Vegas, Montezuma Hot Springs, Pecos NHP, Hyde Memorial State Park, Santa Fe, Cochiti Lake, Cochiti Pueblo, Kasha Katuwe Tent Rock  National  Monument, Santo Domingo Pueblo, Coronado State Monument, Saint Ysidro, Ponderosa Winery, Red Rock, Gilman Tunnels, Jemez Springs, Jemez State Monument, Soda Dam, Spence Hot Springs, Fenton Lake State Park, Jemez Falls, Valles Caldera National Preserve, Bandelier National Monument, White Rock, El Santuario de Chimayo, High Road to Taos, Truchas, Las Trampas, Ranchos de Taos, Enchanted Circle, Taos, Rio Grande Gorge Bridge, Orilla Verde National Recreation Area, Taos Pueblo, Low Road to Taos, Embudo, Espanola, Camel Rock, Santa Fe, Turquoise Trail, Cerrillos, Madrid, Albuquerque,, Balloon Fiesta, Petroglyphs National Monument, Santa Rosa Blue Hole, Texas (Cadillac Ranch), Oklahoma (Route 66), Missouri (Saint Louis), Chicago.

NewMexico1map

Środek transportu – kamper Toyota 1988

SONY DSC

DŁUGOŚĆ TRASY: 3600 mil = 5794 km

Kiedy zwiedzać NM: Wiosenne temperatury (od kwietnia do wczesnego czerwca) są tu nieprzewidywalne – zabrać należy zarówno zimową kurtkę, jak i bluzkę na ramiączkach; lipiec – sierpień to szczyt sezonu – najwięcej turystów, gorąco – temperatury powyżej 30°C; Wrzesień – październik to najprzyjemniejszy czas do zwiedzania; listopad – marzec sezon narciarski.

Co jeść: Burito (tortilla zawijana z ryżem, mięsem, fasolą, serem, warzywami, guacamole i salsą), Quasadilla (złożona w pół chrupiąca tortilla zapiekana z serem, grilowanym mięsem lub warzywami i chilli), Enchiliada (kukurydziana tortilla z mięsem np. kurczakiem, serem i chilli – upieczona i zwinięta, polana pikantnym sosem), Fajitas (tortilla z grillowaną wołowiną, kurczakiem lub rybą i warzywami (papryka i cebula), chilli), Chimichanga (podobna do burrito tylko smażona w głębokim oleju, pokryta salsą lub śmietaną), Tacos (chrupiąca tortilla kukurydziana zapieczona z serem, mięsem wołowym, fasolą, cebulą i sosem chilli). Wszystkie dania są tu ekstremalnie pikantne……

Uważać na: węże (m.in. grzechotnik Rattle Snake, koralówka Coral Snake), skorpiony i pająki (m.in.czarna wdowa i tarantula)!!!

Przewodniki: Santa Fe & Taos – Lonely Planet – Paige R. Penland, Southwest USA & Las Vegas – Eyewitness Travel Guides, New Mexico Atlas & Gazetteer – DeLorme

Dzień 1

Wyruszamy z Chicago z delikatnym poślizgiem… w samo południe załadowani po brzegi jedzeniem dla niemowląt, pieluchami, zabawkami i kupą innych potrzebnych rzeczy. W tym roku zamieniliśmy środek lokomocji  z osobówki  na wersję bardziej komfortową – czyli kampera – rocznik 1988. (Stan techniczny nienaganny – usterki niewykryte – prawdopodobieństwo zepsucia się czegokolwiek dopuszczalne). Po autostradzie poruszamy się z zawrotną prędkością dochodzącą do 50 mil/h (z górki oczywiście). Cóż …ale poruszamy się. I już tak przy pierwszym tankowaniu zaczyna się coś z naszym pojazdem dziać …podczas tankowania wylewa się duża ilość paliwa, ale z miejsca gdzie nie powinno, a mianowicie wielka plama pojawia się przy kole. Ale pomysłowy Dobromił znajduje prowizoryczne rozwiązanie, tankując bardzo ostrożnie, trzymając ledwo –  ledwo pistolet pompy, i już wiemy, że do końca podróży będziemy musieli spędzać na każdym tankowaniu przynajmniej po pół godziny. Trudno – przywidywaliśmy, że coś psuć się może. Poruszać się możemy, więc problem uznajemy za mało istotny. Cała trasa aż do Kansas generalnie owiana jest nudą – najpierw w Illinois pola kukurydzy i pola kukurydzy…. Potem rzeka Mississippi na granicy z Iowa i dalej pola i pola po horyzont. Pierwszego dnia udało nam się pokonać dystans 455 mil – to i tak nieźle. Jasio jak na razie sprawuje się wyśmienicie – pewnie dlatego, że wszystko dookoła jest jeszcze niepoznane i wymaga głębszej analizy. Nocujemy na  “rest area” przy autostradzie – ostatniej w stanie Iowa. Jest trochę zimno – temperatura nad ranem spada do 5°C.

Dzień 2

Na śniadanie serwujemy sobie przypieczone na patelni pierogi ruskie. Nie muszę opisywać jak smakuje taki posiłek daleko od domu. Ruszamy “z kopyta” po 9 rano i nawet udaje nam się przekroczyć dozwoloną prędkość, bijąc dotychczasowy rekord – 69mil/h. Nebraska jest strasznie nudna, zjeżdżamy więc na południe w Lexington (mila 237) i po godzinie 5 po południu wjeżdżamy już do Kansas. I co ciekawe, przeszukując stacje radiowe nadające tylko muzykę country, trafiamy niespodziewanie na czysto rockową muzę, co umila nam dalszą część dnia. W wiosce Norton odbijamy na zachód do drogi 383 w kierunku autostrady nr 70. Na malutkiej “rest area” wyjmujemy całe oprzyrządowanie kąpielowe Jasia i ku jego uciesze napełniamy wanienkę ciepłą wodą i pozwalamy mu się wypluskać do woli. Dla Młodego radość nie zna granic. Suniemy dalej w stronę zachodzącego słońca drogą, którą nikt nie jeździ. I tu zaczyna się psuć ostatni piąty bieg – aż po kilkunastu milach wysiada całkowicie.

P1410247

Trudno – przywidywaliśmy, że coś psuć sie może. Poruszać się możemy, więc znowu problem uznajemy za mało istotny. Mijamy Colby i śpimy na “rest area” przy autostradzie w Kansas……  Po drugim dniu jazdy mamy przejechane 847 mil.

Dzień 3

Budzimy się o świcie i po ciepłym śniadaniu ruszamy dalej dojeżdżając do granicy z Colorado – W KOŃCU!!!. Odbijamy z autostrady na południe w Burlington (zjazd 437) i dalej drogą 385, gdzie oglądamy z okien równie monotonne pola kukurydzy i słoneczników i stare opuszczone wioski, gdzie kompletnie nic się nie dzieje. W najgorszej dziurze, jaką kiedykolwiek odwiedziliśmy – czyli w Bristol, skręcamy w małą dróżkę 196, która prowadzi prosto do Bent’s Fort National Historic Site ($3/osoba, czynne 9am–4pm).

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Dwupoziomowy XIX-wieczny adobe fort  jest co prawda w całości zrekonstruowany, ale można spędzić tu cały dzień krążąc po komnatach i ganiając zadomowione tu pawie, czerpiąc przy tym ciekawą lekcję historii. Przez 16 lat służył on jako miejsce handlu z Indianami, a W 1884 roku podczas wojny amerykańsko-meksykańskiej był miejscem organizowania się armii amerykańskiej. Pięć lat póżniej (w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach), fort został zniszczony i opuszczony.

SONY DSCSONY DSCSONY DSC

W 1976 roku na podstawie badań archeologicznych oraz z wykorzystaniem oryginalnych szkiców i pamiętników fort został odrestaurowany. Po prawie 4 godzinach zwiedzania  ruszamy nieuczęszczaną dzisiaj przez nikogo 350-tką na południe w kierunku Trinidad (wdłuż historycznego szlaku Santa Fe Trail, niegdyś tłumnie przemierzanego przez karawany osadników ze wschodu). I my dzisiaj przemierzamy naszym karawanem te nieprzystępne tereny, mijając antylopy i jelenie w drodze na “dziki zachód”. Opuszczone miasteczka – rudery straszą swoją brzydotą, tworząc niepowtarzalny klimat. Słońce zachodzi, a my suniemy dalej w kierunku granicy z Nowym Meksykiem.

SONY DSC

W Trinidadzie “wskakujemy” na autostradę nr 25 i przeżywamy pierwszy podróżniczy horror. Mundek ciśnie do dechy, ale nachylenie drogi jest tak duże, że nasz bolid nie ma siły jechać i już. Sytuacja staje się przerażająca, gdy kolumny, przyhamowanych przez nas 40-tonowych ciężarówek, zaczynają nas wyprzedzać, zmuszając do jechania poboczem. “Silnik rzęzi ostatkiem sił”, a maksymalna prędkość jaką możemy wyciągnąć to 5 mil/h. Boimy się, że zaraz coś pęknie i stoczymy się w przepaść. Poza tym jest już ciemno i wieje silny wiatr, telepiąc naszą kabinką niemiłosiernie. Udało nam się w końcu wczołgać na przełęcz Raton Pass (wys. 2388 m n.p.m.), gdzie parkujemy i psychicznie wymęczeni zapadamy w błogi sen.

Dzień 4

Budzi nas czerwono-pomarańczowa łuna wschodzącego słońca – Welcome to New Mexico!!!! Dzień rozpoczynamy przepysznym quiche szpinakowym w Centrum Rzemiosła Artystycznego Tapetes de Lana Weaving Center w Las Vegas, gdzie lokalne “folki” uczą się tkać tradycyjne dywaniki czy wypalać gliniane garnki. Sprzedają później swoje dzieła, ale ze względu na kosmicznie wysokie ceny, sądzę, że tylko niewielu turystów się tu zaopatruje.

SONY DSC

Jasio froteruje im całą podłogę, raczkując tam i z powrotem. W „Lonely Planet” napisane jest o gorących źródłach znajdujących się 8 mil od miasta – upewniamy się u barmanki czy rzeczywiście jest to prawda i ruszamy na wymaczanie tyłków 5 mil na północny- zachód do Montezuma Hot Springs (kiedyś nazywanych Los Ojos Calientes). Gorące to one są w istocie – do tego stopnia, że nie można w nich wysiedzieć dłużej niż minutę.

SONY DSC

Trafić tu nie jest trudno – z Las Vegas należy jechać drogą 65 dokładnie wychodzącą z historycznej Plazy i po jakiś 5,5 milach po prawej stronie – zobaczywszy uprzednio zamek na zboczu (Montezuma Castle – teraz United World College) – należy zaparkować  na poboczu.

SONY DSC

Są dwa niebieskie znaki informujące o źródle i zasadach tu panujących.  Cztery stanowiska dobrze utrzymanych gorących źródeł (z racji tego, że było tu uzdrowisko na przełomie XIX I XX wieku) są wyjątkowo bezpłatne. W dole dla kontrastu z kolei płynie orzeźwiający górski strumień. Jasio wybrał tą właśnie opcję na kąpiel. Po godzinie prujemy dalej autostradą nr 25 do Pecos National Historic Place ($3/osoba, czynne 9am-4.30pm), gdzie czarne chmury i błyskawice uprzykrzają nam zwiedzanie.

SONY DSCSONY DSC

Miejscówka ciekawa – godne uwagi ruiny puebla i misyjnego kościoła, a także ceremonialne kivy, gdzie po drabinie można zejść do podziemnego pomieszczenia i poczuć się jak Indianin kilka wieków temu (szlak 1-milowy wychodzący z pod Visitor Center).

SONY DSC

Ulewa wygania nas z Pecos – suniemy więc dalej w kierunku Santa Fe, a że noc się już zbliża, jedyną opcją ciekawego noclegu jest kemping wysoko w górach ponad miastem. Nie pozostaje nam nic innego jak z zawrotną prędkością 10 mil/h zacząć się wspinać. Pokonanie dystansu 8 mil do Hyde Memorial State Park (droga 475) zabiera nam ze 45 minut. Ale jest to strzał w dziesiątkę. Jesień już tu obowiązuje na dobre i liście przybrały kolor złoty. Ku naszemu szczęściu zostało jeszcze jedno miejsce z  podłączem elektrycznym ($14/noc). Tu na wysokości 2590 m. n.p.m raczej zimnawo by nam było bez ogrzewania, a ponieważ zabraliśmy ze soba elektryczną farelkę mamy się jak ogrzać. (Jest to nasz pierwszy wyjazd kamperem w związku z tym nie wiemy jak uruchomić ogrzewanie gazowe…..) Dostępu do wody już niestety nie ma – hydrant jest zaplombowany – w końcu po Labour Day (pierwszy weekend września) oficjalnie letni sezon turystyczny jest już zakończony, co po części właśnie też było powodem wybrania terminu naszej eskapady (ze względu na brak tłumów). Mamy ¾ zbiornika gazu, więc powoli, rozpracowując funkcje naszego kampera, odkrywamy opcje grzania wody. Kąpiel w gorącej wodzie się w końcu od czasu do czasu należy. Ognicho płonie i jest się jak ogrzać przy tak niskiej temperaturze dochodzącej wg. naszych pomiarów do 0°C . Po krótkiej obserwacji gwiazd idziemy spać.

Dzień 5

Rano budzi nas Jasiek-budzik. Na zewnątrz jeszcze ciemno i zimno i wstawać się nie chce, bo nie doceniliśmy tych chłodnych górskich wrześniowych nocy w Nowym Meksyku ustawiając piecyk na zbyt „słabe obroty”. Zaczynamy zabawę w karmienie kaszą i tak się bawimy przez godzinę, gdyż synek nasz kochany kaszy jeść nie lubi. Słońce wschodzi i temperatura trochę się podnosi. Zjeżdżamy do unikalnego Santa Fe  – miasta innego niż reszta miast w USA. Parkujemy na placu przed informacją turystyczną. Pani z informacji raczej nie potrafi udzielić kompetentnych i wyczerpujących odpowiedzi, jako że nasze pytania okazują się dla niej niezbyt standardowe i burzą jej dotychczasowy rutynowy sposób odpowiadania na typowe kwestie zakwaterowania i na temat tzw. pułapek turystycznych. Po drugiej stronie parkingu znajduje się kapitol stanowy – New Nexico State Capitol (490 Old Santa Fe Trail) i właśnie od tego miejsca zaczynamy zwiedzanie Santa Fe.

SONY DSC

Jest to, oprócz swej urzędowej funkcji, istna galeria sztuki – spędzić tu można pół dnia wędrując po trzech pełnych obrazów piętrach dostępnych dla wszystkich zwiedzających.

DSC02930s

Na najwyższym piętrze obok pokoju gubernatora wiszą fotografie na płótnie – widoki z Bisti Badlands powalają na kolana. Wszyscy pracownicy kapitolu są bardzo mili i zagadują nas przyjaźnie. Jasio znowu froteruje wszystkie posadzki – w tym podłogę w centralnej rotundzie wyłożonej marmurową mozaiką, tworzącą godło-pieczęć stanową (to jest orła trzymającego w szponach trzy indiańskie strzały wewnątrz charakterystycznego symbolu słońca Zia, w którym zawarty jest rok 1912 przystąpienia stanu Nowy Meksyk do federacji).

SONY DSC

Dziwimy się jedynie, że takie zamieszanie nie skupiło uwagi ochroniarzy tego jakże strategicznego budynku jakim jest urząd kapitolu, gdyż przesadziliśmy trochę z testowaniem ich cierpliwości. Po zwiedzeniu kapitolu ruszamy dalej – odwiedzamy St. Miguel Mission ($1/osoba) – najstarszy kościół w Santa Fe i St. Loretto Chapel ($3/osoba) z “cudownymi” spiralnymi schodami, ale jakoś za dużo tu turystów i psuje to ogólny nastrój tych miejsc.

SONY DSC
St. Miguel Mission

Ciekawostką jest sposób w jaki te schody zostały zbudowane – nie użyto żadnego gwoździa, kleju, podpórek ani wzmocnień, a każdy architekt je oglądający, zgodnie uważa, że nie mają one prawa stać – powinny zawalić się tuż po wykonaniu. Minęło już ponad 130 lat, a one wciąż stoją i wyglądają jak nowe! Potem spacerkiem wędrujemy na Central Plaza. Tu wesoło życie się toczy: ktoś gra na harfie, obok jakiś bezdomny punk wymiata na gitarze, w podcieniach Palace of Governor dziesiątki Indian handlują biżuterią z turkusami, ludzie siedzą w cieniu drzew, wcinają lunch i chłoną atmosferę tego miejsca.

DSC03025s

Spacerujemy po uliczkach pełnych słońca wśród licznych “młodych gniewnych” bezdomnych, których tu naprawdę sporo przesiaduje. Wszystkie budynki są w stylu adobe – takie są wymogi: nawet typowy wygląd McDonalda nie razi tak bardzo swą koślawą interpretacją stylu adobe.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Przemierzamy uliczki centrum kończąc na katedrze św. Franciszka.

SONY DSC

Wracamy na parking i jeszcze raz zaglądamy do informacji turystycznej, ale również i tym razem pani pomaga nam w minimalnym stopniu zdobyć potrzebne nam informacje. Po obfitym pikantnym obiadku meksykańskim zakupionym w sklepie Whole Foods ruszamy autostradą nr 25 (zjazd 264 na drogę nr 16) na kemping nad Cochiti Lake (RV $20, zwykłe miejsce $14, są gorące prysznice). Zakaz palenia ognisk i grilowania obejmuje cały obszar wokół jeziora – pewnie z powodu suszy.

Dzień 6

Budzimy się o świcie i szybko zbieramy się poszukać przyjemnego miejsca na śniadanie – punkt widokowy na kempingu zadowala nas w zupełności, dostarczając nam panoramę pasma Gór Jemez i otaczających je pustyń. Zajadamy się kaszą z sosem pieczarkowym i podziwiamy widoki. Zajeżdżamy do pobliskiego Cochiti Pueblo (Route 85)– (obowiązuje tu oczywiście zakaz fotografowania), gdzie przyjazny dziadziuś Indianin pomaga nam w odnalezieniu Old Mission Church – ślicznego, malutkiego kościółka w stylu adobe.

P1410275

Ogólny bałagan, bezpańskie psy biegają wokół posklekocanych ruder i pordzewiałych starych pick-up’ów – czyli typowy folklor mieszkańców indiańskich rezerwatów. Drogą nr 22 ruszamy do Kasha-Katuwe Tent Rocks National Monument ($5/samochód; czynne 8am-5pm). 2,5-milowa ścieżka okazuje się niesamowicie malowniczym i ciekawym geologicznie szlakiem.

SONY DSC

Jaś usadzony w plecaku-nosidełku u taty spogląda na nas z góry i wydaje się równie zadowolony z tego rodzaju transportu.

SONY DSC

Szlak wychodzący z parkingu prowadzi najpierw do jaskini (cave loop trail), a potem przez wąską na szerokość ramion gardziel kanionu (Canyon trail), a na samym końcu troszkę trzeba się powspinać, żeby zaczerpnąć panoramicznych widoków.

SONY DSC

I z powrotem tą samą trasą do parkingu.

DSC03206.jpg

 

P1410289

Największe wrażenie robi oczywiście przeciskanie się przez slot canyon, którego szerokość dochodzi miejscami do poniżej jednego metra.

DSC03152ff

DSC03253d

Słońce grzeje niemiłosiernie – Jasiek zasypia w plecaku a my wycieńczeni dowlekamy się do kampera i ruszamy dalej do Santo Domingo Pueblo – miejsca, które przypomina slamsy lub opuszoną wioskę. Posklecane, walące się domy, konie biegające po ulicach… i bezpańskie psy za nimi szczekając głośno.

 

P1410295

Do tego wszystkiego wieje silny wiatr, unosząc w powietrze sterty śmieci i tabuny kurzu.

 

P1410299

Jedynym miejscem, które możemy zwiedzić (ale nie sfotografować) jest kościółek – Santo Domingo Church – wymalowany na niebiesko-białe kolory, (a w środku zapach XVII wieku).

P1410301

Stare misyjne wnętrze i charakterystyczny prowincjonalny wystrój – drewniane figurki świętych, skromny nieproporcjonalny ołtarz i wszystko niegeometryczne i krzywe, ale jakże autentyczne i mające swój niepowtarzalny wdzięk. Dalej Hwy 25 (zjazd 242) jedziemy do Coronado State Monument położony w dolinie rzeki Rio Grande z widokiem na pasmo gór Sandia Mountain ($4/osoba; czynne 8.30am-5pm od środy do poniedziałku). Zachowały się tu unikalne naścienne malowidła w kivie, do których schodzimy z rangerką, która interpretuje dla nas znaczenie rysunków. Originały znajdują się na wystawie obok Visitor Center.

SONY DSCSONY DSC

Puebla w Coronado odrestaurowane są oczywiście z cegły adobe, ale trochę ulepszonej gipsem, gdyż oryginalny skład cegieł, czyli suszone na słońcu glina, muł i słoma pod wpływem wody deszczowej ulegają zniszczeniu i trzeba by je co roku odnawiać i nadbudowywać. Pomiedzy “ruinami” zabudowań pueblo rangerka wskazuje nam porozrzucane kawałki potłuczonej oryginalnej porcelany (należącej do zamieszkujących tu niegdyś ludów), przypominając nam o oczywistej zasadzie nienaruszalności niczego na terenie muzeum.

SONY DSC

Tuż obok Monumentu Coronado znajduje się całkiem przyjemnie położony nad rzeką Rio Grande kemping ($14/noc). Od jakiegoś (chyba dłuższego) czasu nie ma tu elektryczności, niby to z powodu burzy (tydzień potem też nie było), ale gorąca woda pod prysznicem działa!!!. Korzystając z ogrzewających promieni zachodzącego słońca urządzamy Jasiowi kąpiel w wanience z widokiem na góry. W niedalekim Albuquerque zaczyna się właśnie Balonowa Fiesta, przyciągająca tysiące turystów z całego świata, ale my postanawiamy zrobić jeszcze w miedzy czasie petlę przez Góry Jemez, pojawiając się na tym 2-tygodniowym festiwalu pod koniec jego trwania. Około 0,5 mili od kempingu stoi sobie indiańskie casino, ale jakoś nie mamy czasu, żeby tam pójść i wygrać million czy dwa.

Dzień 7

Nasz budzik-Jasio zaspał i wstajemy dopiero po 8. Słońce już przygrzewa na dobre. Jedziemy na północ trasą 550, skręcając w 4-kę. Po drodze krajobrazy wywalające w kosmos; krótki stop na fotkę przy kościółku (zamknięty niestety) w Saint Ysidro, a zaraz potem zjeżdżamy z 4 na 290 i za 3 mile dojeżdżamy do Ponderosa Winery (10am – 5pm, niedziela 12-3pm) na kieliszek winka. “Gospodarz” ciekawie opowiada o całym przemyśle winiarskim, o całym procesie produkcji wina, o kilku trikach w biznesie i o lokalnych Indianach, którzy ręcznie zbierają dla niego w sezonie winogrona.

SONY DSC

Spośród wielu nagrodzonych wyrobów najbardziej smakuje nam tempranillo. Podbieramy z plantacji  kilka niesamowicie słodziutkich winogron. Wracamy do drogi nr 4 i następny przystanek robimy sobie w  spektakularnie położonym Red Rock Visitor Center, gdzie próbujemy zainscenizować dalej naszą jakże spontaniczną “pustynną odyseję”. Warta przejażdżki  jest trochę niebezpieczna boczna droga 485 wzdłuż malowniczej doliny rzeki Guadelupe do Gilman Tunnels, wykutych w ścianie kanionu.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Niczym japońscy turyści strzelamy kilkadziesiąt fotek i wracamy do głównej drogi nr 4

SONY DSC

i już po chwili jesteśmy w Jemez Springs – uznanym w 1995 roku za najładniejsze małe miasteczko w USA. Jemez State Monument ($3/osoba; 8:30am – 5pm środa – poniedziałek) oferuje do zwiedzenia małe muzeum (gdzie możemy sobie pograć na indiańskichm bębnach).

SONY DSC

SONY DSC

Warte obejrzenia są ruiny kościoła misyjnego i puebla, jak również kiva, do której można zejść na dół do środka.

SONY DSC

Jednak Góry Jemez to nie tylko ślady minionych cywilizacji. Zwiedziliśmy w tym wciąż aktywnym geologicznie obszarze kilka cudów natury: Soda Dam (przy trasie po prawej stronie) to nadbudowana terasa trawertynowa tworząca tamę na rzece Jemez i na końcu której powstał wodospad, z którego leje się ciepła woda wypływająca z gorących źródeł po drugiej stronie drogi.

SONY DSC

Nad źródłem stromo w górę wdrapuje się para hipisów taszcząc ze sobą bębny. Dopiero wtedy dostrzegamy ponad nimi jaskinię w ścianie skarpy, do której zmierzają i gdzie pewnie spędzą właśnie rozpoczynający się weekend. Następny punkt na trasie to, podobno przypominająca swym kształtem okręt wojenny, Battleship Rock.

SONY DSC

Następne uroki natury prezentuje Spence Hot Spring, gdzie z niedużego parkingu po prawej stronie drogi startuje szlak do gorących źródeł (jedyne 0,25 mili – tak przynajmniej podaje przewodnik – ale w rzeczywistości  idzie się dłuższą chwilę najpierw w dół do doliny rzeki, a potem stromo w górę). Szlak jest bardzo dobrze przygotowany i nie sposób się zgubić. Kilka połączonych baseników o przyjemnej temperaturze 38°C – 40°C okupowanych jest już przez paru entuzjastów zażywania spa w naturze.

SONY DSC

Mundek wymacza się, stosując się do zaleceń tablicy informującej, by ze względu na skład chemiczny, nie dopuszczać, aby woda dostała się do nosa czy oczu. Ja z Jaśkiem podziwiamy lokalną florę, no i kamyczki, które jak zwykle wszystkie lądują w buzi. Napawamy się cudownym widokiem ze źródła na panoramę gór, błyszczących kolorami jesieni w świetle powoli chowającego się za górami słońca.

SONY DSC

Dzień już się kończy, więc zaczynamy rozglądać się za kempingiem. Jeszcze postanawiamy wjechać na “overlook” na zachód słońca. Skręcamy na rozdrożu na zachód w trasę nr 126, bo tam rzekomo po przejechaniu 1 mili ma być ten punkt widokowy i ledwo się wdrapujemy na przełęcz, bo jest tak stromo, że nasz staruszek -Toyota rocznik 1988 – sapie i dyszy…. A punkt panoramiczny jest nieco dalej niż 1 mila i widoków raczej dobrych nie ma, bo przesłaniają je drzewa. Jako że już wspięliśmy się na przełęcz daleko od naszej pierwotnie założonej trasy, to postanawiamy podjechać na nocleg do Fenton Lake State Park (nocleg $14 z elektrycznością/$10 zwykły), licząc na miejsce z elektrycznością. Kemping jest bardzo ładnie położony nad górskim jeziorkiem, a dodatkowego uroku dodają mu – co dziwne – chodzące dosłownie wszędzie krowy (chyba z braku trawy w niższych bardziej suchych elewacjach)– zaglądające prawie do namiotów kempingowiczów. Miejsc z podłączem elektrycznym jest tylko cztery i wszystkie są już zajęte, więc zadowalamy się zwykłą miejscówką.

Dzień 8

Opuszczamy kemping o świcie w poszukiwaniu jakiegoś nasłonecznionego miejsca na śniadanie. Na zewnątrz jest 7°C, więc trochę za zimno by delektować się śniadaniem na łonie natury. Po wpałaszowaniu śledzia w oleju i kaszki ryżowej o smaku jabłkowym w przypadku Jasia, wyruszamy do Jemez Falls, półmilowym szlakiem wśród sosen ponderosa pines.

SONY DSC

Poranek nie jest dobrą porą na podziwianie tego wodospadu – słońce centralnie nad nim wschodzi. Schodzimy do rzeki i wracamy skrótem na parking do auta. Przemierzając dalej wzdłuż 4-ki sielsko-anielską dolinę, mijamy grupę wspinaczy skałkowych i wszędobylskie krowy, do którego widoku przyzwyczailiśmy się w tym leśnym obszarze do tego stopnia, że prowadząc wóz bardziej obawiamy się wychodzącego na ulicę bydła, niż chociażby jeleni czy innych zwierząt leśnych.

P1410377

Docieramy do ogromnie szerokiego płaskowyżu, gdzie przy centrum dla wizytorów (szutrową dróżką na północ od drogi nr 4) prowadzonym przez rangerów Valles Caldera National Preserve odbywa się Festiwal Jeleni. Załapujemy się na przejażdżkę (akurat gratisowa z okazji festiwalu) po kalderze i do historycznych zabudowań gospodarczych na skraju lasu, z nadzieją, że spotkamy jelenie. Dowiedzieliśmy się trochę o historii tego miejsca i o kilkudziesięciu hollywoodzkich produkcjach tu kręconych (w jednym z fimów grała tu również Alicja Bachleda-Curuś). Rozczarowani brakiem zwierzyny (oprócz krów oczywiście) zaglądamy jeszcze raz do visitor center, gdzie na ganku starsze małżeństwo zadowala naszą fotograficzną pasję, prezentując ptaki drapieżne: sokoła wędrownego, pustułkę amerykańską i puchacza wirginijskiego – największą w Ameryce sowę.

DSC03538j

Jasio wpatruje się jak zahipnotyzowany w wielkie oczy sowy – żółte i wyłupiaste – w końcu to pierwsza w jego życiu oglądana sowa.

DSC03544d

W objazdowym barze serwujemy sobie elkburgera, czyli kotleta z jelenia. Zwolennikami mięsa to my nie jesteśmy, ale nawet toto dobrze smakuje (podobne do baraniny). Właściciel budy okazuje się być byłym trenerem maratończyków i wspomina z radością czasy, kiedy przyjechał do Katowic w latach 80-tych ze swoimi podopiecznymi. Na wzgórzu przy stoisku fascynatów przyrody ustawione są lunety “wycelowane” w pasące się bardzo daleko, niewidoczne gołym okiem, stado jeleni. Dowiadujemy się, że poroże zrzucane na wiosnę każdego roku rośnie jeleniowi jeden cal, czyli 2,5 cm na dobę podczas lata i na jesień jest już całkiem imponujące. Można nawet dotknąć zasuszone kupsko jelenia,  jego wyprawioną skórę i inne rekwizyty. Po powrocie do zabudowań spacerujemy jeszcze wśród zagród z końmi ku uciesze Jasia, który je karmi trawą. Wracamy do głównej drogi i dalej serpentynami 10 mil/h zjeżdżamy do Bandelier National Monument. Silnik się nam grzeje, a hamulce śmierdzą….. Większość kompleksu w chwili obecnej jest zamknięta z powodu mającego tu miejsce pożaru stulecia (w czerwcu) i powodzi stulecia (w sierpniu) i stąd te dziwne zasady zwiedzania. Są dwie opcje – można jechać do miasta White Rock i z tamtąd busikiem do parku lub zamieszkać na kempingu i złapać busika po drodze. Wybieramy opcję drugą. Zajmujemy miejscówkę na kempingu ($12, pryszniców brak – są tylko łazienki z bieżącą wodą), wrzucamy Jasia do plecaka i biegniemy na “przystanek“.

SONY DSC

Załapujemy się na już ostatni dziś busik (3.13pm). Zjeżdżamy do kanionu. Czynny jest tylko sklepik z pamiątkami, gdzie zakupuje się bilety za 12$, natomiast muzeum i visitor center są zamknięte z powodu zniszczeń pożarowo – powodziowych. Część szlaku, która jest udostępniona, dostarcza na szczęście kwintesencji całego kompleksu Bandelier.

SONY DSC

Jasiek jest bardzo marudny i płacze co chwilę – chyba znudziły mu się podróże na plecach taty…. Wyznaczonym szlakiem, rozpoczynającym się za muzeum, mijamy kolejno kivę, ruiny puebla i dalej po schodkach wdrapujemy się wdłuż sciany klifu, gdzie dodatkowo można użyć drabin by zajrzeć do środka komnat mieszkalnych wydrążonych w klifie.

DSC3594dd

SONY DSC

Widoczne są też petroglify. Nie mamy szansy na spenetrowanie całego szlaku, bo za kilka minut podjedzie ostatni autobus, który zawiezie nas na kemping.

DSC03616yy

Wracając już spacerkiem z przystanku na kemping o mały włos nie rozdeptujemy tarantuli – czarnej wielkiej owłosionej bestii, która wraca z kempingu pewnie gdzieś do swego domu.

P1410418

Z pewnością zamieszkuje tu dużo węży i pająków, bo porozwieszane ostrzeżenia sugerują, żeby uważać i patrzeć pod nogi podczas spacerowania. Ostrożnie organizujemy Jaśkowi ucztę kąpielową na świeżym powietrzu – pluska się do woli. Rozpalamy wielkie ognisko i w świetle księżyca i gwiazd chłoniemy atmosferę Nowego Meksyku.

Dzień 9

Uzupełniamy zapasy wody w naszym aucie i zjeżdżamy do miasteczka White Rock, aby zatankować. Skręcając w prawo za stacją Shella i następnie w lewo w Meadow Lane i znowu w lewo w Overlook Road dojeżdżamy do punktu widokowego na dolinę Rio Grande – to jest dopiero panorama!!!

SONY DSC

Widoki z platformy obserwacyjnej zapierają dech w piersiach.

SONY DSC

Dalej podjeżdżamy do San Ildefonso Pueblo (słynącego z czarno-białego ozdobnego garncarstwa), które jest zamknięte dla zwiedzających – tzn. trzeba zapłacić i zarejestrować się, żeby móc przekroczyć szlaban oddzielający nas od wioski.

P1410426

Fotografowanie jest zabronione, więc zawracamy na stanową 502, a potem trasą 503 przez Nambe (gdzie odwiedzamy malutki kościółek)

SONY DSC

i następnie docieramy do El Santuario de Chimayó (czynne 9am-5pm).

SONY DSC

Pielgrzymów tu pełno – pierwszy raz widzimy takie skupisko ludzi w Nowym Meksyku (cały parking zajęty). Znajdujemy chyba ostatnią wolną miejscówkę niedaleko pasącego się za ogrodzeniem konia i ruszamy do sanktuarium. Miejsce święte – (tak jak dla Polaków Jasna Góra) – słynie z wielu cudownych uzdrowień. W malutkiej komnacie obok głównego ołtarza znajduje się dziura w klepisku, z której można nabrać troszkę świętej ziemi na pamiątkę. Spacerujemy jeszcze i odwiedzamy muzeum i kościółek El Niño.

SONY DSC

Trochę zaczyna tu powiewać komercją (galerie i sklepy oferujące suweniry), usuwamy się więc z powrotem w kierunku sanktuarium i zasiadamy w pobliskim malutkim meksykańskim barze wsuwając “home made” burito. W środku tego lokalu rośnie drzewo (sic!), a dach jest jak gdyby owinięty wokół niego. W drodze powrotnej zachodzimy jeszcze w odwiedziny do konika, a mała indiańska dziewczynka przynosi Jasiowi marchewkę, żeby samodzielnie mógł go nakarmić.

SONY DSC

Ruszamy dalej “High Road to Taos”. Szczerze mówiąc nie wiemy czy damy radę, bo kilka osób odradzało nam to, mówiąc, że jest stromo i nasze superauto może nie dać rady. Mimo to musimy spróbować, bo trasa jest opisywana w przewodnikach jako bardzo spektakularna. I radę dajemy – 10 mil/h to nasza średnia prędkość pod górkę – trochę pękamy momentami, ale Toyota dzielnie ciśnie. Zjeżdżamy z głównej drogi do Cordoba – podobno wioski pełnej artystów-rzeźbiarzy, ale tu niestety trasa okazuje się zbyt stroma i musimy nieźle kombinować, żeby zawrócić z powrotem do High Road. W drodze do kolejnego miasteczka na trasie – Truchas –  położonego wysoko w górach, „ścigamy” się z  jakimś artystą hard-corowcem, który obładował złomem swego pickupa, by móc zapewne zutylizować to artystycznie na jakieś rzeźby z metalu. Za kilka mil docieramy do Las Trampas z prześlicznym kościółkiem adobe z 1706 roku – San Jose de Garcia.

SONY DSC

Jasio usadzony do zdjęcia w bramie kościółka zaczyna oczywiście podjadać kamienie z ziemi.

SONY DSC

W miejscowości Penasco dołączamy do drogi 75 i tu zaczyna się kolejna żmudna wspinaczka…pyr, pyr, pyr. Chyba wszyscy kierowcy na nas klną… ale i tak co chwila zjeżdżamy na pobocze, żeby przepuścić kolejną partię samochodów. Widoki na góry – piękne. Zjeżdżamy do Taos. Przed nosem zamykają nam informację turystyczną, co powoduje nasze późniejsze wkurzenie z powodu niedoinformowania o kempingach. Cofamy się kilka mil do Rancho de Taos, które ominęliśmy pędząc do informacji.

dsc03743.jpg

SONY DSCSONY DSC

Odnajdujemy kościół św. Franciszka z Asyżu (4 mile na południe od Taos), który otoczony jest przez niezłe rudery pueblo.

DSC03729.jpg

SONY DSC

Niestety zbyt długo zajął nam sam dojazd tą karkołomną drogą przez góry, by móc się teraz jeszcze cieszyć czasem na zwiedzanie. Jest już późno, więc kościół jest zamknięty.

SONY DSC

Z drugiej strony kościoła zauważamy też jeden zadbany dom kontrastujący niesamowicie z otoczeniem ruder.

SONY DSC

Łudzimy się jeszcze zaglądając do “fabryki” bębnów (Taos Drums), ale i ta jest również zamknięta.

dsc03759.jpg

Trzy indiańskie tipi tu rozstawione i stary karawan skłaniają nas do uwiecznienia tego na zdjęciu. Wyganiają nas jakieś ujadające wściekłe psy, więc ruszamy w kierunku rzeki Rio Grande, gdzie według naszej mapy topograficznej (najnowszej na rynku) znajduje się kemping. Trochę się zdziwiliśmy, gdy nagle – dojeżdżając do krawędzi prerii, za którą mieliśmy serpentynami zjechać na dno kanionu Rio Grande – niespodziewanie tarasują nam drogę wielkie głazy i porozrzucane wszędzie butelki po piwie. Droga zamknięta! Oczywiście żadnego znaku informującego o tym wcześniej nie było. Jednym słowem Meksyk, tyle że Nowy!!!! Wracamy z powrotem do Taos i postanawiamy znaleźć miejsce na kemping na trasie Enchanted Circle, gdzie według sprawdzonych przez nas informacji mają być liczne kempingi leśne należące do National Forest. Kempingi są, a i owszem, tylko wszystkie już przedwcześnie zamknięte (miały być czynne do końca października). Po kolejnej wpadce postanawiamy już za wszelką cenę odwiedzać punkty informacji. Kończymy dzień na jakimś wielkim pseudoparkingu i spędzamy noc w mało romantycznej atmosferze przydrożnej.

Dzień 10

Budzimy się o 6 rano i po gorącym śniadaniu wyruszamy w trasę. Wspinamy się na Palo Flechado Pass (2774 m.n.p.m.) i trochę zmuszeni z przyczyn oczywistych przystajemy na przełęczy wśród otaczających szczytów sięgających ponad 3000 m.n.p.m. Po chwilowym ostudzeniu silnika, toyota dostaje szansę właściwego powrotu do normalnej temperatury pracy podczas zjazdu z górki na pazurki, podgrzewając tymczasem w zamian niemiłosiernie hamulce. W rozłegłej dolinie Angel Fire zatrzymujemy się na chwilkę w Vietnam Veterans Memorial State Park, ale chyba tak raczej by zaliczyć, bo nie zamierzamy podziwiać pamiątek z wojny i wysłuchiwać opowieści weteranów (z całym szacunkiem dla nich), gloryfikujących dokonania Amerykanów w Wietnamie. Na szczęście Visitor Center (9am – 5pm) jest jeszcze zamknięte, więc ruszamy dalej. Zaglądamy również na chwilkę nad Eagle Nest Lake (podobno pełne pstrągów i łososi Coho), ale jedyne co możemy “gołym okiem” zaobserwować to biegające wszędzie pieski preriowe. Rozpościera się stąd piękna panorama w jesiennych kolorach na masyw najwyższego szczytu stanu – Wheeler Peak (3,982 m.n.p. m). Obok nas na słupie elektrycznym rozsiadł się orzeł przedni i również kontempluje pejzaż. Przejeżdżamy przez malownicze i sielsko – anielskie Elizabethtown, pełne pasących się koni pośród złotolistnych osik. W przewodniku napisano, że jest to „ghost town”, ale nic tu w zasadzie, oprócz ruin pewnego hoteliku, nie zachowało się godnego zwiedzenia. Z miasteczkiem tym związana jest mrożąca krew w żyłach historia pewnego hotelarza o imieniu Charles Kennedy. Kiedy podróżni zatrzymywali się w jego zajeździe, ten mordował ich i ograbiał ze wszystkich kosztowności, a potem palił lub zakopywał ich ciała. Ta historia wyszła na światło dzienne dzięki spowiedzi jego żony, która przerażona uciekła od niego, kiedy ten z kolei zatłukł na śmierć ich syna. Jak się nie trudno domyśleć, pan hotelarz został zlinczowany przez mieszkańców miasteczka. Pokonujemy Bobcat Pass 2993 m n.p.m. i zjeżdżamy do Red River – bardzo przyjemnego górskiego kurorciku pełnego drewnianych, stylowanych na dziki zachód, domków i restauracji. Za Red River ukazuje nam się widok rozkopanych gór – wydobywano tu kiedyś złoto, srebro, molibden i miedź. (Obecnie Chevron wydobywa tu tylko molibden, ale za to na wielką skalę). Zaglądamy do Carson Ranger Station, gdzie bardzo miła rangerka udziela nam w końcu kompetentnych informacji. Wpisujemy się na pełną już listę osób składających zażalenie w sprawie pozamykanych przedwcześnie kempingów, zabieramy siatkę ulotek, zestaw młodego rangera dla Jasia (balony, naklejki, broszkę i plastikowe ringo) i ruszamy dalej.  Powiedziano nam, że na parkingu przed stacją rangerów w nocy widziana była puma. Sprzątaczka z przerażeniem uciekła, gdy ta wyskoczyła na parking. Zajeżdżamy do Questa, by obejrzeć kościół, ale rusztowania i remont uniemożliwiają nawet zrobienie fotki. Pomiędzy Questa a Taos urzeka nas piękna panorama na Wheeler Peak, tyle że tym razem z przeciwnej (zachodniej) strony.

SONY DSC

Następnym punktem według naszego planu jest Pueblo de Taos, ale tu czeka nas kolejna niemiła niespodzianka. Zamknięte jest dla zwiedzających. Bardzo nieprzyjemny Indianin zza szlabanu oznajmia nam, że pueblo jest zamknięte z powodu święta i jutro będzie czynne od 8 do 3 pm. Jedziemy więc do Taos i tu na nieszczęście zaczyna padać i to porządnie. Zaszywamy się więc w kafejce internetowej (Wired?- przy 705 Felicidad Lane), gdzie pośród pływających w fontannie czerwonych karpi zajadamy się burito i quasedillą. Jasio przeszorował im wszystkie podłogi zaglądając przy tym do torebek siedzących tu osób. Po 2 godzinach przestaje padać deszcz i chociaż sine chmury dalej wiszą nad miastem, zbieramy się na spacer po okolicy.

SONY DSCSONY DSC

Trochę kiczu wplątane jest w architekturę miasta – i tak jak wszędzie sklepiki z pierdołkami – trochę to nas zniechęca do dalszych spacerów.

SONY DSC

Kilku bezdomnych siedzi na centralnym placu i nic poza tym generalnie się nie dzieje, no może poza króciutkim przedstawieniem Indian, które oglądamy z zaciekawieniem.

SONY DSC

Po godzinie pędzimy już co sił „w oponach” na znany z filmów m.in. “Urodzeni mordercy” i “Terminator Salvation” Rio Grande Gorge Bridge (10 mil na północny-zachód od Taos) na zachód słońca i niestety docieramy o 4 minuty za późno – słońce właśnie zaszło.

SONY DSC

Widok z mostu zapiera dech w piersiach i to dosłownie, bo 200-metrowa przepaść dla kogoś z lękiem wysokości to widok nie do zaakceptowania.

SONY DSC

Już po zmroku zawracamy i chcąc skrócić sobie drogę zachodnią obwodnicą wokół Taos (jedziemy według mapy, która również i tym razem okazuje się niedokładna – to tylko w Nowym Meksyku jest możliwe!) nadkładamy drogi i to sporo. Oczywiście w mieście są beznadziejne komercyjne kempingi dla zmotoryzowanych kamperów, ale my takich unikamy i zawsze kierujemy się na naturalne prowadzone przez NF czy BLM. Dlatego też udajemy się 17 mil na południe od Taos do Orilla Verde Recreation Area prowadzone przez BLM. Kempingów jest tu kilka – my wybieramy ten z elektrycznym podłączem i prysznicem (prysznic na quotery: 3 minuty – 1 $).

SONY DSC

Rozpalamy ognisko, ale po niedługim czasie zaczyna padać i chowamy się do naszego wehikółu.

Dzień 11

Przez 3 godziny nie możemy się zebrać. Mundiego boli brzuch i źle się czuje – może po wczorajszym obiedzie w knajpie. Blady on strasznie i gorączkować zaczyna. Mając zapas czasu w drodze do Taos Pueblo (wg podanych wczoraj przez Indianina informacji) zajeżdżamy sobie jeszcze na spokojnie do Ranchos de Taos i kościoła św. Franciszka, który wczoraj był zamknięty.

dsc03919.jpg

SONY DSC

W końcu po 11 docieramy do Taos Pueblo i ku naszemu zdziwieniu dowiadujemy się, że otwarte jest dzisiaj do 12pm z powodu takiego, że po prostu chcą mieć ciszę i spokój. I wczoraj też tą ciszę mieć chcieli. Ten fałszywy Indianin podał nam nieprawidłową informację, co doprowadziło nas do totalnego wnerwienia, wiedząc że pozostała nam tylko godzina na spenetrowanie tych – jak podają przewodniki – najbardziej spektakularnej zabytkowej wioski indiańskiej w USA. Do tego jeszcze cena za oglądanie tej całej szopki 10$ bilet plus 5$ za możliwość fotografowania. Oczywiście każdy musi kupić bilet na fotografowanie. I do tego, jakby im było jeszcze mało, doliczają podatek, czego nie rozumiemy najbardziej, bo przecież Indianie w USA podatków nie płacą, więc dlaczego od turystów go pobierają??? Straszny tu chaos i bałagan – jak zresztą w każdym rezerwacie indiańskim. Na parkingu musimy bardzo uważać, bo wszędzie porozrzucane są odłamki szkieł z XXI wieku. Co jest unikalne dla rezerwatów Indian, bo nigdzie indziej w USA niespotykane, to beztrosko biegające, groźnie warczące bezdomne psy, żebrające o jedzenie, a my naprawdę się ich boimy.

SONY DSC

Przyczepiamy zieloną metkę do aparatu (informacja, że zapłaciliśmy za możliwość fotografowania) i ruszamy na spacer po Taos Pueblo.

dsc03924.jpg

SONY DSC

Wszystko jest tu jakby “na pokaz”, co wydaje się być trochę mało autentyczne.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Otwarte są tylko sklepy z rękodziełem. Indian brak, bo pochowali się pewnie w „lepiankach”. Po każdej stronie ustawione są drewniane szlabany z napisem “Do not enter” – czyli poruszać się możemy praktycznie tylko po centralnym placu.

SONY DSC

Nie przypominało to raczej tętniącej życiem wioski, opisywanej w przewodnikach. Owszem, architektura super – bardzo fotogeniczna i powalająca na kolana dla większości typowych uczestników wycieczek regionu Santa FeTaos, obierających tylko główne punkty.

P1410494

Mając dla porównania odwiedzone wcześniej inne bardziej autentyczne puebla, ogólnie trochę zniesmaczeni całokształtem tego miejsca, wychodzimy po godzinie i na dodatek na nasze nieszczęście tankujemy na indiańskiej stacji benzynę, która okazuje się powodem naszych przyszłych zmartwień i samochodowych problemów. Wyjeżdżamy z miasta drogą 68 o nazwie Low Road to Taos, biegnącą wzdłuż doliny rzeki Rio Grande. W Embudo przystajemy przy Classical Gas Museum (wstęp gratis), pełnego “antycznych” rupieci typu stare pompy paliwowe, znaki drogowe, rowery, samochody, nawet opony, szyldy sklepowe i cały bar z epoki lat 50-tych.

SONY DSC

SONY DSC

Fajny klimat.

SONY DSC

Mundi czuje się coraz gorzej – gorączka sięga prawie 40°C. Zaczyna do tego padać deszcz. Zajeżdżamy na chwilkę do Espanoli, ale nic ciekawego tu nie znajdujemy. Przy Camel Rock robimy dłuższy postój i Mundi drzemie chwilkę, a ja z Jasiem spacerujemy korzystając z chwili wolnej od deszczu, odkrywając, że „wielbłądzia skała” otoczona jest płotkiem uniemożliwiającym nawet dobre ujęcie jej na fotce.

P1410511

Ruszamy po godzinie, ale samochód jedzie bardzo kiepsko pomimo, że zjeżdżamy z górki – i do tego na każdym postoju na światłach gaśnie silnik. A deszcz leje “jak z cebra” – po prostu rewelacja! W Santa Fe, do którego w końcu docieramy, ulice wyglądają jak rwące rzeki. A z naszym autem coraz gorzej – silnik gaśnie dosłownie co minutę. Po objechaniu centralnej plazy i po pobieżnym wglądzie pod maskę pojazdu przy Santuario de Guadelupe, udajemy się na Cerrilo Road – wyjazdówkę w kierunku Hwy 25. Podejrzewając skrzynię biegów o kres jej dni, snujemy czarne scenariusze i rozglądamy się niepewnie za jakimś warsztatem naprawczym. Na stacji benzynowej dolewamy najlepszej benzyny i uzdatniacza do paliwa – no i jakby troszkę lepiej. Zdajemy sobie sprawę, że na przebrzydłej indiańskiej stacji w Taos tankować już nigdy nie należy. Jedziemy autostradą do “rest area” na nocleg – leje okrutnie i zaczyna przeciekać nam dach…To już za dużo wrażeń jak na jeden dzień!

Dzień 12

Mokro trochę się zrobiło po deszczu w naszym aucie – woda podciekła pod materac…. Ale dobrą stroną tego wszystkiego jest fakt, że już nie pada deszcz i możemy śmiało ruszać dalej Turkusowym Szlakiem do Albuquerque. (Droga nr 14 czyli Turquoise Trail). Pierwszy postój to Garden of the Gods (w niczym nie przypominający tego z Colorado) – otoczony płotem jako własność prywatna kilka ciekawo wyglądających skałek.

SONY DSC

Następnie miasteczko Cerrillos – rudera ale klimatyczna – miasteczko górnicze z epoki gorączki złota, dziś zupełnie zapomniane.

SONY DSC

Chyba nawet asfalt tu zwinęli, bo centralne skrzyżowanie miasta charakteryzuje się jego brakiem.

SONY DSC

Jedyni mieszkańcy Cerrillos, zdaje się, to dwaj pijaczkowie siedzący pod sklepem, który i tak już chyba nie funkcjonuje. Ale ogólnie wioska sprawia miłe wrażenie – czuć tu ducha dzikiego zachodu. Na trasie następnym punktem jest rock’n’rollowe Madrid – miasto z najdłuższym stołem barowym w Nowym Meksyku, pełne cyganerii i artystów.

SONY DSC

Tu zatrzymujemy się na dłużej i wałęsamy pomiędzy galeriami i domostwami, chłonąc unikalną atmosferę i podziwiając jedyne w swoim rodzaju rupieciarnie.

DSC04175t

SONY DSC

Rozważamy zahaczenie o Sandia Crest, by spojrzeć na największe miasto Nowego Meksyku z lotu ptaka, ale po wczorajszych przeżyciach z pojazdem odpuszczamy sobie, by nie eksploatować tak ekstremalnie naszej starej dobrej Toyotki. Po południu docieramy do Albuquerque i parkujemy w starej części miasta przy Museum of Albuquerque, gdzie, jak się okazuje, w każdą pierwszą środę miesiąca wstęp jest bezpłatny. Dziś właśnie jest ta środa, więc udajemy się (ku uciesze Mundka) na zwiedzanie. Jaśko znowu froteruje językiem całą muzealną podłogę, uśmiechając się przy tym do wszystkich zwiedzających. Mundi skupił się na oglądaniu sztuki do tego stopnia, że aż muzealni ochroniarze musieli go wyprowadzić (po zamknięciu obiektu). Przed budynkiem muzeum robimy kilka śmiesznych fotek z rzeźbami świń i wołów, a jakiś pan z telewizji nas filmuje – może będziemy w wiadomościach nowomeksykańskiej stacji TV.

SONY DSC

Drepczemy na centralną plaze wdłuż uliczek pełnych galerii, restauracji i sklepików – wszystko to w stylu adobe.

SONY DSC

Kościół San Filipe de Neri na centralnej plazie i koncert zespołu mariachi na rynku w parku nadaje fajny klimacik temu miejscu.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Indianie sprzedają biżuterię z turkusami w podcieniach wzdłuż plazy. Naszą uwagę przyciąga menu restauracji Quesedilla Grille (328 San Filip Street). Wchodzimy na kolację – plastikowe sztućce, plastikowy kubek, plastikowe talerze…. Bez komentarza. Zero klimatu. W tej pseudorestauracji zagaduje nas pewien facet, słysząc że rozmawiamy po polsku. Opowiada kilka ciekawych historyjek ze swojego dzieciństwa – okazało się, że jest z pochodzenia Polakiem, ale jedyne co potrafi w ojczystym języku powiedzieć to “dziekuję” i “dzień dobry”. Ogłosił nam, że Baloon Fiesta, na którą tu przyjechaliśmy, dziś nie odbyła się z powodu dużego wiatru…. I jutro też się nie odbędzie – świetnie więc! Po posiłku człapiemy na rynek pooglądać meksykańskie tańce hulańce. Na nocleg uderzamy na znany nam już Coronado Monument kemping (15 mil od miasta na północ). Prądu jak nie było tak i nie ma. Chyba nie chce im się naprawiać tej awarii i tyle.

Dzień 13

Jaśko budzi nas o świcie domagając się mleka. Kąpiemy go w trybie ekspresowym i ruszamy do Albuquerque Baloon Fiesta Information Center, a tam zapewniają nas, że dziś balony będą wypuszczane, a nasze niedowierzania są bezpodstawne. Upewnieni, kupujemy bilety ($9/ osobę) na dzisiejszy show. Jako że czasu mamy dużo, (parking otwierają o 3 pm) jedziemy do Petroglyph National Monument.

SONY DSC

Zaczynamy od części zwanej  Vulcanoes, gdzie wdrapujemy się krótkim szlakiem na szczyt wulkanu podziwiając geologię obszaru i rozległe przestrzenie w tle.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

 

Później jedziemy do Rinconada Canyon, gdzie zachowało się wiele petroglifów i gdzie również bierzemy krótki szlak. I na koniec Boca Negra Canyon. Jasiek dzielnie znosi podróż na plecach taty.

SONY DSC

Przy zamykaniu drzwi naszego pojazdu Mundek łamie klucz w drzwiach – ups!!! Mamy tu na szczęście dwa zamki, więc ta sprawa nie jest tak istotna. Dorobimy po przyjeździe. Jedziemy w końcu na parking na Baloon Fiesta. I co !… – okazuje się oczywiście, że z powodu silnego wiatru balony nie wystartują. Na teren parku można wejść bezpłatnie i cieszyć się spacerem wśród straganów sprzedających niczym na odpuście wszystko od lemoniady po czapki z daszkiem.

SONY DSC

I łazimy tak od straganu do straganu. Z megafonu zapowiadają, że najprawdopodobniej jutro rano balony wystartują. Właśnie na to tylko czekamy. Przetrwamy noc i o świcie ruszymy na widowisko. Na sam koniec “dziania się niczego” wystrzelili nawet spektakularne fajerwerki, które stały się jedyną atrakcją wieczornej sesji.

SONY DSC

Wracamy zmarznięci do samochodu i postanawiamy nie ruszać się nigdzie z parkingu skoro mamy wstać o 5 rano na poranną sesję balonową.

Dzień 14

Budzimy się po 6 rano, wyglądamy przez okno i oczom naszym ukazuje się parking zapełniony po brzegi samochodami. Ludzie w pośpiechu w deszczu pedzą na fiestę. Zbieramy się więc szybko i my, ale zapał nasz opada wkrótce po tym jak przekraczamy bramę parku i nikt od nas nie żąda biletów. Przez megafony podawany jest ciągle ten sam komunikat, że nie wiadomo czy balony dzisiaj wylecą z powodu złej pogody. Jesteśmy wkurzeni tym całym przedstawieniem. Kilku baloniarzy chyba stwierdziło, że ma to wszystko w nosie i zaczęło dmuchać balony gorącym powietrzem.

SONY DSC

Przynajmniej to udało nam się zobaczyć. Po kilkudziesięciu minutach z powrotem spuszczają powietrze z balonów i składają kosze.

SONY DSC

SONY DSC

DSC04395k

I my też wynosimy się – postanawiając znaleźć jakąś meksykańską knajpę i tam porządnie zjeść. No i trafiamy na prawdziwy “hardcore” – El Modelo Mexican Food Bar (1715 2nd Street) – papryka chilli w potrawie tak wypala mi język i przełyk, że mówić nie mogę. A podobno chilli posiadają właściwości lecznicze i ich zjedzenie powoduje wydzielanie endorfin, wywołujących doskonałe samopoczucie i zadowolenie z siebie…. Na mojej twarzy pojawia się tysiące syfów, z czego bynajmniej zadowolona nie jestem. Gdzieś w ulotce znajduję informację, że chilli są najbogatszym źródłem witaminy C spośród wszystkich warzyw, ale pod warunkiem, że spożywa się je na surowo; obróbka termiczna powoduje ogromną utratę tej witaminy. Ja się pytam, jak można zjeść na surowo papryczkę chilli i kto wypisuje takie rzeczy??? Około południa opuszczamy Albuquerque, zaczynając tym samym długą i monotonną drogę powrotną do domu. Po 3 godzinach jazdy zaglądamy jeszcze do Santa Rosa Blue Hole – krystalicznie czystego źródła, będącego rajem dla płetwonurków (25 metrów głębokości). Jeżeli ktoś nurkiem nie jest, a bardzo chce zaczerpnąć kąpieli w tak nieskazitelnie czystej wodzie, to może to zrobić w kąpielisku w parku miejskim znajdującym się tuż obok. Jadąc autostradą nr 40 przez Nowy Meksyk krajobrazy są jeszcze całkiem ciekawe, ale po przekroczeniu granicy z Teksasem zaczyna wiać już nudą. Na mili 60 obok stacji benzynowej Love’s zjeżdżamy na surrealistyczne Rancho Cadillaców  – czyli kilka powbijanych pionowo w ziemię starych krążowników szos pomalowanych kolorowymi sprayami.

SONY DSC

SONY DSC

Na 129 mili przystajemy na najbardziej imponującej „rest area” na jakiejkolwiek byliśmy. Wystylizowana w stylu art deco i tematycznie związana z Route 66 staje się miejscem naszego dzisiejszego noclegu. Widzieliśmy ludzi do tego stopnia zafascynowanych tym miejscem, że aż pstrykali sobie zdjęcia nawet w kibelku. Wiatr wieje okrutnie i tak telepie naszym kamperem, że zastanawiamy się czy nie skorzystać z noclegu w schronie przeciwtornadowym umiejscowionym w budynku.

Dzień 15

Przetrwaliśmy noc. Hurra!. Ale burza od samego rana nie napawa nas optymizmem. W Oklahomie zjeżdżamy na legendarną drogę Route 66 z dwóch powodów – nie chcemy jechać płatną autostradą, bo nasza prędkość i tak autostradowa nie jest, a po drugie wolimy zobaczyć coś ciekawszego niż widok autostrady. Przemierzamy więc przez tereny zabite dechami, gdzie jak się okazuje też niewiele się dzieje. Zatrzymujemy się na chwilkę w jakimś przydrożnym parku, żeby wykąpać Jasia i dalej pyr pyr, pyr – 50 albo i nawet 40 mil/h. Przy tankowaniu Mundek zapomniał zapiąć podpórkę od rozkładanego zadaszenia i po wyjechaniu na autostradę zaczyna nam się coś telepać. Musieliśmy zatrzymać się na poboczu i nieźle kombinować, wdrapując się na dach auta, bo zgubiliśmy śrubę mocującą to zadaszenie. Na nocleg zjeżdżamy na “rest area” już w Missouri – jest przyjemnie cieplutko i pachnie jesienią.

Dzień 16

Ruszamy o świcie podziwiając czerwono – złociste klimaty jesieni za oknem. W Saint Louis zajeżdżamy do centrum, bo chcemy przyjrzeć się z bliska olbrzymiemu łukowi (192 metry wysokości) wznoszącemu się nad miastem (Gateway Arch).

SONY DSC

W podziemiach kompleksu znajduje się imponujące muzeum (wstęp gratis, czynne 9am-6pm) prowadzone przez NPS. Jeżeli ktoś życzy sobie wjechać na szczyt łuku musi zapłacić 14$ i czekać w długiej kolejce. Nam nie wydaje się to dobrym pomysłem, więc wyjeżdżamy z miasta i “mkniemy” w kierunku Chicago, do którego docieramy po 9 wieczorem. I tak po 16 dniach kończymy naszą “wielką podróż w tempie lat 80-tych” stwierdzając zgodnie, że w następne wakacje wracamy również do Nowego Meksyku.

 

Jedna myśl w temacie “New Mexico w tempie lat 80

Add yours

Dodaj komentarz

Blog na WordPress.com.

Up ↑